Po dobrej imprezie pożegnalnej nastał czas na spakowanie się
i wyruszenie w drogę. I zdecydowanie obie te czynności łatwe nie były. I o ile
w pierwszym połowa zasług należy się Mariuszowi, to w drugim w większości zdana
byłam na swoje muskuły, ale o tym zaraz :P
W niedzielę o 19.50 wyfrunęłam z Warszawy w stronę Malagi. I
trzeba przyznać, że latanie nocą jest zjawiskowe kiedy leci się w ciemności nad
milionem światełek. Kolejnym plusem była obecność Alicji, naszej AWF-owej
koordynatorki, która leciała tym samym lotem do swoich znajomych.
Prawdopodobniej to dzięki niej nie wyłam z tęsknoty, budząc przy tym wszystkich
współpasażerów, w tym ekipę TVN z Patricią Kazadi na czele ;)
Schody zaczęły się dopiero po wylądowaniu. Umówiona byłam z
koleżanką z AWFu, która aktualnie jest na Erasmusie w Maladze, że odbierze mnie
z lotniska i będę mogła u niej przekoczować, żeby następnego dnia wyjechać do
Almerii. Szukałam głównego wejścia na lotnisko, bo wiedziałam, że tam będzie
czekać i minęła mi tak prawie godzina, dopóki nie przyjechała znajoma Alicji,
która udostępniła mi wifi. W przeciwieństwie do lotniskowego wifi, to działało.
Dostałam wiadomość, że Paula nie wyrobiła się na ostatnie połączenie na
lotnisko i padł jej telefon, więc muszę iść sama na ostatni pociąg, który jest
za 30 minut. Wszystko spoko, gdyby nie 50 kilo bagażu w 3 torbach i to, że nie
wiem gdzie to jest. Alicja ze znajomą odprowadziły mnie na dworzec, kupiłam
bilet i przetargałam się jak Quasimodo na peron. Wchodząc pokazali mi z gościem
ochroniarzem (?) na który powinnam iść, ale widząc już na dole, że to nie
kierunek na centrum Malagi, tylko odwrotny, musiałam wjechać na górę z powrotem
(zostało 5 minut do ostatniego pociągu), żeby potem zjechać drugą windą i
znaleźć się na przeciwnym. Jak już z wielkim wysiłkiem byłam na górze, okazało
się, że drugi peron jest zamknięty i wszystkie pociągi są z pierwszego, więc
niepotrzebnie się ruszałam. Zostało mi nie wiem ile minut, z pewnością mało.
Przeczołgałam się z powrotem i poturlałam się na początek peronu. W
międzyczasie przyszedł koleś ochroniarz (?), który z rozleniwieniem stał i
wzdychał ile jeszcze ma pracy, kiedy to ja wyglądałam i czułam się jak
wielbłąd. Nie drgnął palcem jak 99% osób, które widziało mnie przez następną
dobę z moimi nieodłącznymi tobołami. W tym momencie wszyscy, którzy żartowali
sobie (bardzo zresztą śmieszne, patrząc na mój trwający 3,5 roku związek), że
wrócę z Hiszpanem, mogą być pewni, że po moim trupie.
Ten 1% pomógł mi za to wtargać bagaż do pociągu i przenieść
go po schodach. Uf. Przejechałam parę stacji i byłam w centrum, gdzie czekała
na mnie Paula. Czekałyśmy pewnie niecałe pół godziny na autobus, który jechał 4
minuty :D i koniec końców o 2ej byłyśmy w mieszkaniu. Padłam jak placek.
Paula z Martą, która ją odwiedziła, jechały następnego dnia
do Granady i wychodziły z domu z samego rana. Na szczęście ja nie musiałam się
zwijać wcześnie i mogłam wyjść o której chcę, ale obudziłam się niewiele
później. Noc w nieogrzewanym mieszkaniu ubrana w 2 warstwy, z kocem na głowie,
z wrażeniem, że włosy na niej są już mokre od wszechobecnej lodowatej wilgoci.
Witamy w Maladze! Wrażenia wzmocniły pół-sny, które od razu tłumaczyłam na
hiszpański. Nie wiedziałam czy śnię, czy mówię po hiszpańsku, ale trwało to pół
nocy. Jedna wielka schiza.
Obudziłam się rano i zastanawiałam którym autobusem pojechać
do Almerii i kiedy i czym pojechać do Primarka, w którym musiałam kupić kołdrę
(swoją drogą nie sądzę, żeby brak kołdry w wynajmowanym pokoju był normalny). I chociaż dworzec i sklep były 3 minuty
spacerkiem od siebie, 50 kilo bagażu nie jest sprzymierzeńcem podróży. Albo
przejścia choćby 2 metrów. Napisałam więc do Ani, która również erasmusuje w
Maladze, i dzięki niej następną noc spędziłam już pod kołdrą :D Ponieważ była
umówiona, miała mało czasu. Musiałam się ubrać, umyć i zjeść śniadanie w 15
minut i zejść na dół z walizami, żeby złapać taksówkę, bo Ania powiedziała, że za
20 minut będzie czekać pod centrum handlowym. Poprosiłam Anglika, współlokatora
Pauli, o pomoc w zniesieniu tobołów, taxa podjechała od razu. 7 euro i 5 minut
później byłam pod sklepem, a następne 20 później z kołdrą, mega mięciutkim
kocem i poduszką z wymownym haftem 'SMILE'. Po takiej nocy te zakupy idealnie
odzwierciedlały moje potrzeby.
koc ratujący życie
Ania pomogła mi dojść na dworzec i pojechała uczyć się do
egzaminu. Ja zostałam i z wielkim wysiłkiem kupiłam bilet na autobus, na który
musiałam zaczekać 2 godzinki. Frustrujące o tyle, że przesuwanie się w kolejce
do automatu z biletami, kiedy – ważące w tym momencie 55 kilo – obie walizki,
na które upchnięte są dwie załadowane torby co chwila chcą runąć na ziemię,
obok stoi jakaś niezbyt zdrowa umysłowo Hiszpanka w ciąży, zagadująca do
każdego po kolei, jak już dotrze się do automatu to okazuje się, ze jedyne
papierki w portfelu to 50 euro, a on przyjmuje do 20 i znowu trzeba targać
toboły gdzieś, gdzie wymienią kasę i znowu przesuwać się jak połamaniec z
bagażami, które chcą runąć. AAAAAAAAAAAAAAAAAAA! Uratowało mnie później wifi i
Mariusz. Wifi nie miało na moim telefonie żadnej kreski, ale jedyną działającą
aplikacją był Whatsapp, a Mariusz miał włączony internet. 2h zleciały w słońcu,
lodowatym wietrze, ale przynajmniej nie sama.
Przyjechał wyczekiwany autobus, w którym było cieplutko,
dostałam paczuszkę z ciastkiem, wodą (pożądane, bo od 10 do 18 jedyne co miałam
do jedzenia to banan i chrupki, bo z walizami przecież nie dotargałabym się
nigdzie, żeby coś kupić) i słuchawkami, dzięki którym mogłam słuchać muzyki z
telefonu, który elegancko podłączyłam do gniazdka obok. Z muzyczką i pięknymi
widoczkami wzdłuż wybrzeża spędziłam 3 godziny i dojechałam do Almerii.
Malaga
Na miejscu spotkałam się z Ulą i pojechałyśmy taksówką do
mieszkania. 7 euro i 3 (!) minuty później byłyśmy na miejscu. Mieszkanie ma
swoje plusy i minusy. Wygląda wg mnie lepiej niż na zdjęciach. Z mojego pokoju
(do którego przeniosę się dopiero niedługo) jest bezpośrednio wejście do ładnej
łazienki, z której korzystać będziemy tylko my dwie, więc jest elegancko.
Problem tylko w braku ogrzewania (koc i szalik mi pomaga; herbata mniej, bo
stygnie w minutę), braku żelazka (dzisiaj załatwiłyśmy z właścicielką, żeby to
załatwiła), braku czajnika (ale zasugerowała nam gotowanie w mikrofalówce :D) i
blachą w piekarniku, która wygląda jakby ktoś tam wrzucił kilo sera i zapiekał
to przez 3 miesiące, a działo się to 10 lat temu), i na to już rozwiązania nie
mamy. A Tata narzeka na naszą blachę w domu… Chyba wyślę mu zdjęcie tej!
Tak czy inaczej, odespałam. Moje odciski od walizek powoli
się goją. Jestem już w stanie podnieść ręce do góry. Wypiłyśmy z Ulą wino,
zjadłam pierwsze tapas w sławnym w Almerii Tio Tom, wypiłyśmy z jego właścicielem
pyszną naleweczkę, zwiedziłyśmy już kawałek centrum i obiecałam sobie, że jutro
idę biegać po promenadzie wzdłuż plaży. Powoli zaczynam korzystać, a nie tyrać
i to zdecydowanie me gusta!
w sam raz do śniadanka na uczelni winko z rurką
pierwsza tapas w Tío Tom
wcale nie wieje!
dobra dziupla nie jest zła
la catedral
Iiiiiii! Znalazłam coś, czego szukałam przez lata! Gośka
kupiła to jak byłam mała i pamiętam, że było przepyszne, ale wycofali się z
Polski. A tu proszę! :D COLA CAO! Przyda się, bo widząc rzeczy tutaj w sklepach,
a byłam już w kilku supermarketach, nie wiem co mam jeść. Nie mają płatków
owsianych ani musli! Moje śniadanie legło w gruzach. Obiadowe sprawy nie
lepsze. Wszystko jest pakowane, gotowe i z konserwantami. Nie znalazłam jeszcze
żadnego bazaru, gdzie można znaleźć jakieś tanie świeże owoce i warzywa. Plus z
Ulą od razu wpadłyśmy na to, że nie ma majonezu kieleckiego, musztardy
sarepskiej ani ketchupu Pudliszki. Jak żyć??? A generalnie, jak można było się domyślać,
jest drogo. Nie dość, że na wstępie te wydatki, żeby nie zesztywnieć w nocy, to
za same zakupy typu wędlina, ser, jajka, chleb, woda, tanie wino zapłaciłam ponad
10 euro. Nie chcę przeliczać!
W dzień było 15 stopni, pogoda jak polska wiosna. Słyszałam,
że w Polsce szaro buro, więc chyba koniec końców to dobra zamiana ;)
Trochę szalony początek, ale jak już dotarłaś - będzie tylko lepiej. Do czasu powrotu :P Wtedy pewnie nauczona doswiadczeniem nadasz torby najtańszym hiszpańskim "DHLem" na palecie i wrócisz szczęśliwa z torebeczką podręczną. :)
OdpowiedzUsuńBrakiem ogrzewania się nie przejmuj - raczej nigdzie go nie znajdziesz. Możesz spróbować dogadać się z ludźmi, którzy wyjeżdżają niedługo do PL - może chętnie odsprzedadzą/oddadzą w dobre ręce farelkę :) Podobno działa tam cuda.
Brakiem czajnika również bym się nie przejmowała. Ze wszystkich "warszawskich" hiszpanów jakich znam - może 2 rodziny mają czajnik. Reszta gotuje wodę w kawiarkach/mikrofali/na garnuszku. Też nigdy nie potrafiłam tego zrozumieć, ale oni tak po prostu funkcjonują.
Blachę do swoich wypieków pewnie gdzieś dostaniesz, a musli i tego typu rzeczy to szukaj w Lidlu, może będą - tam też go mają :)
Zazdroszczę pogody i słonka. Z niecierpliwością czekam na następny pościk :)
Życzę niesamowitej przygody :)