wtorek, 17 lutego 2015

Pierwszy tydzień w zdjęciach i filmach

Minęła już chwila czasu i trochę się zaklimatyzowałam. Dużo spraw organizacyjnych jak zakładanie kart i legitymacji na uczelni, robienie zdjęć do dokumentów, wyrobienie karty autobusowej, walki z przystosowaniem mieszkania do życia,... O ile pory dnia i przesunięcie wszystkiego o parę godzin bardzo mi odpowiadają i zajęcia na 10 czy 11 nie są męką, a na imprezy lepiej wychodzi się po 24ej, to do sjesty i do ciągle zmieniającej się pogody nie mogę się przyzwyczaić. Chodzą sobie do pracy rano, i to nie o świcie, na 3 godzinki, potem mają 3,5 h przerwy, a potem znowu bez pośpiechu wpadną leniwie popracować przez 3h. I dziwią się, że Hiszpania w kryzysie! A jak masz sprawę do załatwienia, idź na tapas (o ile kuchnia nie ma przerwy) albo wróć mañana.
Pogoda bywa przepiękna (jak np. wczoraj), ale następnego dnia za oknem nagły koniec świata. Hektolitry wody stoją(!) wszędzie na ulicach i chodnikach,bo kratki są raz na pół kilometra - przecież \m dni deszczowych w roku w Andaluzji mało. Cóż, chyba za moment wykorzystamy je wszystkie! Jutro obstawiam z powrotem 24 stopnie, bo por que no?
początki Erasmusa łatwe nie są. z takimi widokami, ścierami i chemikaliami całe 2 dni. perfekcyjne panie domu

Znalazłyśmy już Mercadonę na polecenie Pauli;) zrobiłam ogromne zakupy za prawie 60 euro i przestałyśmy żywić się już tyle na mieście. Zrobiłam sobie pyszny sos a'la spaghetti z tuńczykiem do makaronu i nie muszę codziennie się zastanawiać co zjeść. Fakt, ich jajka smakują jakby faszerowali kury beszamelem, ale dużo bym dała w Warszawie za takie rybki i cytrusy. Mercadona i prezent od mojej siostry uratowały me życie. Oprócz polskiej kiełbasy i chleba nic mi już nie trzeba. Póki co zostaje mi chorizo i bagietki. A te mają tutaj przepyszne, nie takie dmuchane jak w Polonii, i dają je w koszyczku do każdego posiłku w barach i restauracjach. Przypuszczam, że równie bardzo jak smakują, idą w tylną część ciała, dlatego już biegałam wzdłuż plaży, a niebawem planujemy iść z Anią (koleżanka Uli z Krakowa; teraz trzymamy się tu we 3) na salsę. Bo gdzie uczyć się salsy jak nie tu? :)
 "TO DO MNIE? TO DO MNIE? ULA, OTWIERAJ! AAAAAAAAAAA!!!"

pobiegane

Pierwszy dzień na uczelni miałam w czwartek. Spotkanie w biurze międzynarodowym, rejestracja i kilka papierkowych rzeczy i zajęcia - Patrimonio Cultural. Byłam pewna, że to były ćwiczenia. Byliśmy pewnie w 15 osób. Informacje jak będzie wyglądał przedmiot, profesor zapowiedział projekt w grupach, oprócz atmosfery na zajęciach, wszystko podobnie jak u nas. I ta relacja profesor-studenci... Żarcików i wszelkich tematów o życiu i śmierci na lekcjach nie brakuje. Jak prowadzący stoi Ci nad głową i zaczyna się z Tobą przekomarzać, też się nie dziw. Dużo śmiechu, mniej zadufania i robienia z siebie Greka. Tego moglibyśmy się od nich nauczyć. Oprócz kilku żarcików, rozumiem praktycznie wszystko, co chcą przekazać i jestem z tego bardzo zadowolona. Tfu tfu, mam nadzieję, że nie trafię na nikogo, kto mówi niewyraźnie i za szybko, jak to część z nich ma w zwyczaju. Jak dotąd wszyscy mówią zrozumiale i nie gonią. Oprócz Patrimonio Cultural miałam już informatykę, na której zdążył już nam zadać kilkanaście poleceń do zrobienia na za 2 tyg (większość ćwiczeń odbywa się co drugi tydzień). W planach był jeszcze marketing - jedyny przedmiot, który mamy po angielsku - ale prowadzący najwyraźniej postanowił przedłużyć sobie ferie ;) Postanowiłyśmy nie płakać i pójść wyrobić sobie kartę ESNu, żeby mieć darmowe czwartkowe piwa w La Clasice, i pójść na drugie śniadanie. Odkryłyśmy bar, który w przeciwieństwie do stołówki, w której jadłam pysznego grillowanego tuńczyka, jest tani, a jedzenie równie dobre. Za dwie bagietki z pomidorami i tuńczykiem, którymi można się porządnie najeść, zapłaciłam 1,8e. Słowem- elegancko. (Potem zauważyłam jeszcze menu del dia, za 5 euro jest pierwsze i drugie danie, deser, picie i bagietki! Taniej i pewnie smaczniej niż na stołówce na AWFie...).


Po moim pierwszej próbie kelnerowania, kiedy wzięłam trzy talerze naraz i pół tuńczyka wylądowało mi na bluzie, kurtce i torebce, powiedziałam basta. Tak samo jak przy upodabnianiu się do Hiszpanek, wywieszając pranie za okno. Kiedy zobaczyłam moje sportowe legginsy ufajdane przez wróbelki, powiedziałam 'basta'. Innych faux pas nie pamiętam. Chyba że językowe, ale jak na pierwszy tydzień tutaj, jest ich naprawdę mało i zazwyczaj to kwestia jakiś końcówek czy przyimków. Przed wyjazdem cały czas bałam się bariery językowej, bo miałam długą przerwę w intensywnej nauce hiszpańskiego, ale kiedy przyjechałam ważniejsze było, żeby się dogadać, a nie myśleć jak będzie prawidłowo. Potem zazwyczaj analizuję sobie to, co powiedziałam i czasami tylko przypominam sobie, że źle dodałam jakąś pierdołę. Grunt, że rzadko brakuje mi słów, a dotychczas pewnie 2 czy 3 razy zdarzyło mi się, żebym nie zrozumiała tego, co ktoś powiedział. Zajęć na uczelni mamy jednak sporo, więc przypuszczam, że z każdym tygodniem będziemy szprechać jeszcze lepiej. I o to chodziło. W mieszkaniu z naszymi współlokatorami, Włoszką i Włochem, też mówimy po hiszpańsku. Wprawdzie ona przyjechała tu nie znając ani tego, ani angielskiego (szok!), ale jakoś się uczy. Jak nie możemy jej zrozumieć to na migi jakoś idzie. Jeśli nie to ona idzie.. po słownik ;)
pierwsza Clasica
pierwsze obiadki- jak królewny!

hiszpańskie tłustoczwartkowe Roquitos 

 degustacja tapas

 na bogato!

 kampus
 przed kampusem
 przed kampusem
 przed kampusem
nareszcie własne łóżko <3
przed wejściem

nasz blok


wtorek, 10 lutego 2015

los principios

Po dobrej imprezie pożegnalnej nastał czas na spakowanie się i wyruszenie w drogę. I zdecydowanie obie te czynności łatwe nie były. I o ile w pierwszym połowa zasług należy się Mariuszowi, to w drugim w większości zdana byłam na swoje muskuły, ale o tym zaraz :P





W niedzielę o 19.50 wyfrunęłam z Warszawy w stronę Malagi. I trzeba przyznać, że latanie nocą jest zjawiskowe kiedy leci się w ciemności nad milionem światełek. Kolejnym plusem była obecność Alicji, naszej AWF-owej koordynatorki, która leciała tym samym lotem do swoich znajomych. Prawdopodobniej to dzięki niej nie wyłam z tęsknoty, budząc przy tym wszystkich współpasażerów, w tym ekipę TVN z Patricią Kazadi na czele ;)
Schody zaczęły się dopiero po wylądowaniu. Umówiona byłam z koleżanką z AWFu, która aktualnie jest na Erasmusie w Maladze, że odbierze mnie z lotniska i będę mogła u niej przekoczować, żeby następnego dnia wyjechać do Almerii. Szukałam głównego wejścia na lotnisko, bo wiedziałam, że tam będzie czekać i minęła mi tak prawie godzina, dopóki nie przyjechała znajoma Alicji, która udostępniła mi wifi. W przeciwieństwie do lotniskowego wifi, to działało. Dostałam wiadomość, że Paula nie wyrobiła się na ostatnie połączenie na lotnisko i padł jej telefon, więc muszę iść sama na ostatni pociąg, który jest za 30 minut. Wszystko spoko, gdyby nie 50 kilo bagażu w 3 torbach i to, że nie wiem gdzie to jest. Alicja ze znajomą odprowadziły mnie na dworzec, kupiłam bilet i przetargałam się jak Quasimodo na peron. Wchodząc pokazali mi z gościem ochroniarzem (?) na który powinnam iść, ale widząc już na dole, że to nie kierunek na centrum Malagi, tylko odwrotny, musiałam wjechać na górę z powrotem (zostało 5 minut do ostatniego pociągu), żeby potem zjechać drugą windą i znaleźć się na przeciwnym. Jak już z wielkim wysiłkiem byłam na górze, okazało się, że drugi peron jest zamknięty i wszystkie pociągi są z pierwszego, więc niepotrzebnie się ruszałam. Zostało mi nie wiem ile minut, z pewnością mało. Przeczołgałam się z powrotem i poturlałam się na początek peronu. W międzyczasie przyszedł koleś ochroniarz (?), który z rozleniwieniem stał i wzdychał ile jeszcze ma pracy, kiedy to ja wyglądałam i czułam się jak wielbłąd. Nie drgnął palcem jak 99% osób, które widziało mnie przez następną dobę z moimi nieodłącznymi tobołami. W tym momencie wszyscy, którzy żartowali sobie (bardzo zresztą śmieszne, patrząc na mój trwający 3,5 roku związek), że wrócę z Hiszpanem, mogą być pewni, że po moim trupie.
Ten 1% pomógł mi za to wtargać bagaż do pociągu i przenieść go po schodach. Uf. Przejechałam parę stacji i byłam w centrum, gdzie czekała na mnie Paula. Czekałyśmy pewnie niecałe pół godziny na autobus, który jechał 4 minuty :D i koniec końców o 2ej byłyśmy w mieszkaniu. Padłam jak placek.
Paula z Martą, która ją odwiedziła, jechały następnego dnia do Granady i wychodziły z domu z samego rana. Na szczęście ja nie musiałam się zwijać wcześnie i mogłam wyjść o której chcę, ale obudziłam się niewiele później. Noc w nieogrzewanym mieszkaniu ubrana w 2 warstwy, z kocem na głowie, z wrażeniem, że włosy na niej są już mokre od wszechobecnej lodowatej wilgoci. Witamy w Maladze! Wrażenia wzmocniły pół-sny, które od razu tłumaczyłam na hiszpański. Nie wiedziałam czy śnię, czy mówię po hiszpańsku, ale trwało to pół nocy. Jedna wielka schiza.
Obudziłam się rano i zastanawiałam którym autobusem pojechać do Almerii i kiedy i czym pojechać do Primarka, w którym musiałam kupić kołdrę (swoją drogą nie sądzę, żeby brak kołdry w wynajmowanym pokoju był normalny).  I chociaż dworzec i sklep były 3 minuty spacerkiem od siebie, 50 kilo bagażu nie jest sprzymierzeńcem podróży. Albo przejścia choćby 2 metrów. Napisałam więc do Ani, która również erasmusuje w Maladze, i dzięki niej następną noc spędziłam już pod kołdrą :D Ponieważ była umówiona, miała mało czasu. Musiałam się ubrać, umyć i zjeść śniadanie w 15 minut i zejść na dół z walizami, żeby złapać taksówkę, bo Ania powiedziała, że za 20 minut będzie czekać pod centrum handlowym. Poprosiłam Anglika, współlokatora Pauli, o pomoc w zniesieniu tobołów, taxa podjechała od razu. 7 euro i 5 minut później byłam pod sklepem, a następne 20 później z kołdrą, mega mięciutkim kocem i poduszką z wymownym haftem 'SMILE'. Po takiej nocy te zakupy idealnie odzwierciedlały moje potrzeby.
koc ratujący życie

Ania pomogła mi dojść na dworzec i pojechała uczyć się do egzaminu. Ja zostałam i z wielkim wysiłkiem kupiłam bilet na autobus, na który musiałam zaczekać 2 godzinki. Frustrujące o tyle, że przesuwanie się w kolejce do automatu z biletami, kiedy – ważące w tym momencie 55 kilo – obie walizki, na które upchnięte są dwie załadowane torby co chwila chcą runąć na ziemię, obok stoi jakaś niezbyt zdrowa umysłowo Hiszpanka w ciąży, zagadująca do każdego po kolei, jak już dotrze się do automatu to okazuje się, ze jedyne papierki w portfelu to 50 euro, a on przyjmuje do 20 i znowu trzeba targać toboły gdzieś, gdzie wymienią kasę i znowu przesuwać się jak połamaniec z bagażami, które chcą runąć. AAAAAAAAAAAAAAAAAAA! Uratowało mnie później wifi i Mariusz. Wifi nie miało na moim telefonie żadnej kreski, ale jedyną działającą aplikacją był Whatsapp, a Mariusz miał włączony internet. 2h zleciały w słońcu, lodowatym wietrze, ale przynajmniej nie sama.
Przyjechał wyczekiwany autobus, w którym było cieplutko, dostałam paczuszkę z ciastkiem, wodą (pożądane, bo od 10 do 18 jedyne co miałam do jedzenia to banan i chrupki, bo z walizami przecież nie dotargałabym się nigdzie, żeby coś kupić) i słuchawkami, dzięki którym mogłam słuchać muzyki z telefonu, który elegancko podłączyłam do gniazdka obok. Z muzyczką i pięknymi widoczkami wzdłuż wybrzeża spędziłam 3 godziny i dojechałam do Almerii.
Malaga



Na miejscu spotkałam się z Ulą i pojechałyśmy taksówką do mieszkania. 7 euro i 3 (!) minuty później byłyśmy na miejscu. Mieszkanie ma swoje plusy i minusy. Wygląda wg mnie lepiej niż na zdjęciach. Z mojego pokoju (do którego przeniosę się dopiero niedługo) jest bezpośrednio wejście do ładnej łazienki, z której korzystać będziemy tylko my dwie, więc jest elegancko. Problem tylko w braku ogrzewania (koc i szalik mi pomaga; herbata mniej, bo stygnie w minutę), braku żelazka (dzisiaj załatwiłyśmy z właścicielką, żeby to załatwiła), braku czajnika (ale zasugerowała nam gotowanie w mikrofalówce :D) i blachą w piekarniku, która wygląda jakby ktoś tam wrzucił kilo sera i zapiekał to przez 3 miesiące, a działo się to 10 lat temu), i na to już rozwiązania nie mamy. A Tata narzeka na naszą blachę w domu… Chyba wyślę mu zdjęcie tej!
Tak czy inaczej, odespałam. Moje odciski od walizek powoli się goją. Jestem już w stanie podnieść ręce do góry. Wypiłyśmy z Ulą wino, zjadłam pierwsze tapas w sławnym w Almerii Tio Tom, wypiłyśmy z jego właścicielem pyszną naleweczkę, zwiedziłyśmy już kawałek centrum i obiecałam sobie, że jutro idę biegać po promenadzie wzdłuż plaży. Powoli zaczynam korzystać, a nie tyrać i to zdecydowanie me gusta!

w sam raz do śniadanka na uczelni winko z rurką



pierwsza tapas w Tío Tom

wcale nie wieje!



dobra dziupla nie jest zła

la catedral


Iiiiiii! Znalazłam coś, czego szukałam przez lata! Gośka kupiła to jak byłam mała i pamiętam, że było przepyszne, ale wycofali się z Polski. A tu proszę! :D COLA CAO! Przyda się, bo widząc rzeczy tutaj w sklepach, a byłam już w kilku supermarketach, nie wiem co mam jeść. Nie mają płatków owsianych ani musli! Moje śniadanie legło w gruzach. Obiadowe sprawy nie lepsze. Wszystko jest pakowane, gotowe i z konserwantami. Nie znalazłam jeszcze żadnego bazaru, gdzie można znaleźć jakieś tanie świeże owoce i warzywa. Plus z Ulą od razu wpadłyśmy na to, że nie ma majonezu kieleckiego, musztardy sarepskiej ani ketchupu Pudliszki. Jak żyć??? A generalnie, jak można było się domyślać, jest drogo. Nie dość, że na wstępie te wydatki, żeby nie zesztywnieć w nocy, to za same zakupy typu wędlina, ser, jajka, chleb, woda, tanie wino zapłaciłam ponad 10 euro. Nie chcę przeliczać!


W dzień było 15 stopni, pogoda jak polska wiosna. Słyszałam, że w Polsce szaro buro, więc chyba koniec końców to dobra zamiana ;) 

piątek, 30 stycznia 2015

coooraz bliżej...

Po dłuższym czasie nieobecności, kiedy to miałam opisywać przygotowania, wracam.
W ferworze pracy, uczelni i tryliona innych rzeczy, nie było chwili na takie rzeczy. Poza tym kwestie organizacyjne, a w zasadzie papierologiczne, zdecydowanie nie są moją ulubioną częścią wyjazdów. Tak samo zresztą jak pakowanie, które powoli (albo i szybciej) powinnam zacząć uskuteczniać, bo wyjazd już zaaa... 9 dni. Tylko kiedy pakowanie na kilka dni trwa zazwyczaj cały dzień, bo wnet wszystko inne jest bardziej interesujące, cóż będzie z pakowaniem na pół roku? Oooolaboga!


W międzyczasie udało mi się załatwić papiery na uczelni, wszystkie umowy, Learning Agreement, zrobiłam test językowy (Nowy obowiązek od organizacji erasmusowej, wszystko wypełnia się przez internet, a efekt końcowy jest totalnie nie współmierny, ale cóż. Wynik nie ma wpływu na decyzję o wyjeździe. Zbierają informację jaki wpływ ma pobyt na znajomość języka, więc po powrocie będzie trzeba zrobić ten test po raz drugi.), zarejestrowałam się na UALu (Universidad de Almeria), załatwiłam podania o dofinansowanie, założyłam konto w euro, wstępnie zaklepałam mieszkanie z Ulą, która jedzie z krakowskiego AWFu i z którą się zgadałam na erasmusowej grupie tamtej uczelni na facebooku, wykupiłam Euro26 z ubezpieczeniem, odłożyłam trochę grosza, żeby sobie za dużo nie odmawiać (standardowo szczególnie na wycieczki, a te trochę kosztują) i nie żyć o chlebie i wodzie ;) ... Teraz zostało mi zorganizowanie EKUZa, bo jeśli mi się należy to czemu nie, powtórzenie hiszpańskiego, bo przerwa w nauce swoje zrobiła i ogarnięcie sprawy telefonu. Jestem aktualnie w połowie umowy w Orange, kontaktowałam się z nimi, żeby zmodyfikować ją do korzystania z telefonu za granicą, bo cóż po wysokim abonamencie, który trzeba opłacać i pakietach działających tylko w Polsce. Kwestia się skomplikowała, bo pani na infolinii zaproponowała mi za JESZCZE dodatkowe 25 zł możliwość darmowego odbierania rozmów. Szaleństwo! ;D Mnie, jako naczelnego łowcę okazji, propozycja co najwyżej rozśmieszyła, więc obawiam się, że pozostaje mi wykupienie karty na miejscu, w Hiszpanii.

A poza tym trzeba się ze wszystkimi pożegnać przed wyjazdem, żeby mieć co wspominać jak zatęsknię na obczyźnie :D Jutro ostatni dzień w pracy, a przyszły tydzień cały na szykowanie i żegnanie. Zostawianie rodziny, przyjaciół i chłopaka na taki czas to nie będzie prosta sprawa. Będziecie tęsknić? ;)

poniedziałek, 21 kwietnia 2014

się udało!

Marzyła Agata od paru lat o Hiszpanii i wszystkim z nią związanym i się udało... Na pół roku będzie ją miała dla siebie :) Od lutego czas będę spędzać w słonecznej Almerii, na samym wybrzeżu, niedaleko od wszystkich (no, może oprócz Barcelony i Saragossy) turystycznie interesujących hiszpańskich miejscówek. Postanowiłam opisywać swoje przygotowania do wyjazdu i zdawać relację z pobytu na bieżąco, bo mając już parę podróży małych i dużych na swoim koncie wiem, że niektóre wspomnienia potrafią ulecieć i choć erasmusowa przygoda zapowiada się jako coś nie do zapomnienia, miło będzie wrócić do niej po powrocie. Przy okazji kilka najbliższych mi osób, które zostawię smutne na lotnisku w Warszawie, będzie mogło chociaż trochę mnie poobserwować ;)

No to co?
  ¡Empezamos! :)